wtorek, 24 grudnia 2013

Święty czas, to radości czas...

 
Chyba już każdy z nas wie, że ubieranie choinki to zwyczaj, który przywędrował do nas z Niemiec, a święta w Ameryce trwają tylko jeden dzień. Więc po co znowu pisać o tym samym?

Święta kojarzą nam się z zapachem mandarynek, reklamą coca-coli i wszędzie słyszanym Last Christmas. Witryny sklepowe przyozdobione choinką i wizerunkiem św. Mikołaja kuszą nas promocjami i rabatami już od końca listopada. Wystarczy, że spadnie pierwszy śnieg a da się wyczuć oznaki atmosfery świątecznej. A jak przyjdzie grudzień, to już z górki...

Choinka, Mikołaj, barszcz, pierogi, kolędy, prezenty, śnieg, Coca-Cola, Kevin.

Te wyrazy najlepiej opisują święta Bożego Narodzenia. Mimo że wszystko to powtarza się co roku, tak jak organista sprzedający opłatek czy zmęczona mama siedząca od rana w kuchni, a coroczne święta z opisu wyglądają tak samo, każde są wyjątkowe. I tego nie da się opisać słowami, to się czuje.
Ludzie tygodniami przygotowują się na te kilka dni. Tyle do zrobienia, a tak mało czasu. Niejednokrotnie kosztuje to nas sporo nerwów, ale warto. Bo w końcu przychodzi 24 grudnia, wieczór, pierwsza gwiazdka. Zasiadamy do wspólnego rodzinnego stołu i wydaje się, że wszystkie problemy rozpłynęły się w powietrzu. Nie myślimy wtedy o nich.  Wspominamy jak to rok temu wujek Krzysiek wylał barszcz i jak mały Kajtek płakał na widok sąsiada przebranego za Mikołaja. Co w tym wszystkim jest najważniejsze? Rodzina i Jezus. Nie możemy zapominać, co jest prawdziwą istotą świąt - powtórne przyjście Jezusa Chrystusa na świat. Wszystko inne jest tłem, dodatkiem, który umila nam ten czas. To nie łyk Coca-Coli sprawia, że robi się nam cieplej i że nagle wszelkie troski i problemy uciekają. Gdyby tak było, Coca-Cola byłaby lekarstwem na wszystko. To właśnie my wraz z bliskimi tworzymy Święta.
           
Jak to się mówi "święta, święta i po..." i tak rzeczywiście jest. Może to i dobrze, bo dzięki temu doceniamy ten piękny okres. Święta to doskonały czas na własne podsumowanie. Sumujemy nasze osiągnięcia i myślimy też, niestety, o porażkach. Życzę wam, aby w waszym osobistym rachunku więcej było sukcesów. Wesołych świąt spędzonych w gronie najbliższych i dużo radości z powodu ponownych narodzin Jezusa. 
 Magda i Karol.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Co tu się dzieje...

Już spieszę z wyjaśnieniami!
Otóż, moi drodzy, blog przechodzi dużą metamorfozę.
Od teraz nie będę jedyną jego autorką - będzie mi pomagał mój chłopak, Karol.
Stąd nazwa męskodamski. Od razu piszę, że jak powszechnie wiadomo, to kobiety, jako że to płeć piękna, mają pierwszeństwo i w ogóle są bardzo, bardzo ważne (delikatnie mówiąc żeby nie zawiało feminizmem) ale musi pozostać męskodamski, gdyż nazwa damskomęski była zajęta. Niestety. :c

Już niedługo wszystko się zacznie i myślę, że we dwójkę będzie nam zdecydowanie łatwiej. :)
A tymczasem nie patrzcie na wygląd, nie sugerujcie się, bo cały blog jest jeszcze "w remoncie".
Do zobaczenia i "pierwszy" post już w Wigilię!

piątek, 8 listopada 2013

Stephen King - "Joyland"


 Post napisałam już wcześniej, ale miałam straszne problemy z bloggerem. Nie mogłam go po prostu dodać. o:

Aż wstyd się przyznać, ale skończyłam czytać tę książkę na początku września. W sierpniu kupiłam ją mojemu chłopakowi na urodziny i kiedy tylko skończył, czym prędzej zabrałam się do czytania. Przeczytałam ją dawno, ale jeszcze o niej nie pisałam.


Ilość stron: 339
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Stephen King. Jest ktoś taki kto go nie kojarzy? Nie zna? No na pewno nie. A jeśli nie, to mógłby zostać wyśmiany. W owym czasie, kiedy kupowałam Joylanda jeszcze było o nim dosyć głośno. Najnowsza powieść pisarzy! Tego jeszcze nie było! I coś w tym jest. Bo w swojej najnowszej książce Stephen King sprzedaje nam ... zabawę. Cóż, samo nazwisko do czegoś zobowiązuje. Jak King to king!

.
Panie i Panowie, witamy, na karuzelę zapraszamy, szybko, raz-dwa, spieszcie się, bo lato nie trwa wiecznie, ruszajcie w przestworza, gdzie ptaki szybują, a widoki czarują, tu zabawa się zaczyna, chodźcie, wsiadajcie na Spina. Zatem Panie i Panowie, zapraszamy w głąb lektury!

Na początku, od razu napiszę, że książkę czytało się błyskawicznie: to już wiele o niej mówi. Aczkolwiek nie traktuję tej książki jako horroru. Myślę, że przeważa tu obyczaj i doza kryminału. Mamy nadprzyrodzone moce, wesołe miasteczko, złamane serce i nową miłość. Zapomniałam, że mamy też zagadkę. Na pierwszy rzut oka, ta kompozycja nie pachnie horrorem, chociaż po przeczytaniu opisu z tyłu okładki można pomyśleć o tym gatunku. Mistrz horroru pokazał nam się z drugiej strony. Ciepła, wzruszająca powieść.

Devin Jones snuje opowieść swojej przeszłości. Razem z nim wracamy do jego studenckich czasów, kiedy jako dwudziestojednoletni chłopak postanowił dorabiać w lunaparku. Joyland ma być też kuracją dla złamanego serca chłopaka. Pierwszej miłości się nie zapomina, ale mimo wszystko park rozrywki zdecydowanie odwraca jego uwagę od niespełnionej miłości. Jones pragnie rozwiązać zagadkę niewyjaśnionego morderstwa, a w między czasie na horyzoncie pojawia się nowy romans. Warto wspomnieć też o chorym chłopcu z nadopiekuńczą matką. Jak Jones wpłynie na życie Mike? A jak Mike wpłynie na życie Jonesa?

Ogólnie książkę oceniam bardzo pozytywnie, nie z perspektywy jakoby to był horror. Fantastyka, moce nadprzyrodzone w Joylandzie są, co prawda, trochę mało rozwinięte. To może nie spodobać się wielkim fanom Kinga, jak sądzę. Ale mi nie, bo ja czytałam dobrą powieść obyczajową. ;) Wspomnę jeszcze tylko, że każda strona emanuje uczuciami bohatera. King obdarzył Devina Jonesa emocjonalnością i szczerością. Zaczynamy wierzyć, że opowiadana historia jest jak najbardziej prawdziwa. Mi się ten klimat podobał.

To chyba wszystko co chciałam wam przekazać, w tej mojej brzydko złożonej recenzji. Jak już wspomniałam, książka prezentuje inną stronę naszego Mistrza. Ja osobiście bardzo paliłam się do jej przeczytania. A na koniec dodam, że to był udany prezent urodzinowy, który nakarmił wilka, a i owca została cała. ;) 

czwartek, 24 października 2013

Everybody hurts.



Zdarza się, że biegnąc w wyścigu zwanym jako życie gdzieś po drodze gubisz swoje "ja".
Czy to dobre zdanie na początku? Może. Czy wyraża to co czuję?
I znowu, może.



Po każdej burzy przychodzi słońce, a w deszczu może pojawić się nawet tęcza. Wiem, wiem, ja to wszystko wiem, ale co z tego jak wdrażanie tego w codzienność jakoś słabo mi wychodzi. Ale staram się. Powiedzmy, że to mnie usprawiedliwia.
To wszystko jest też trochę jak domino. Kiedy przewróci się pierwsza kostka, złamiesz się i sam sprawisz, że poleci następna, i następna, i kolejna... Tak, bez sensu. Ale to, że coś jest bez sensu nie znaczy, że nie mogę o tym napisać. Szczególnie tutaj, w internecie, kiedy jestem anonimowa, a pierwszy lepszy czytelnik po przeczytaniu pierwszej linijki myśli sobie, że wie co jest dalej i rozhisteryzowaną nastolatkę rzucił chłopak i biedna się chyba zabije. Jeśli doczytałeś do tego momentu, to już Ci gratuluję bo jesteś jedną na pięć osób, które to czyta, a nie od razu zjeżdża do komentarzy, żeby napisać "wszystko będzie dobrze, ojeeej przykro mi. ;c" Ale to nie tak. Mam najcudowniejszego chłopaka na świecie, trochę znajomych, dobrze się uczę, rozwijam, sratatatata, itd. I mimo tego, czego niektórzy mogliby mi pozazdrościć (z wyjątkiem chłopaka, sama sobie bym raczej niczego nie zazdrościła) to to jest takie ych. Brakuje mi powodu, z jakiego mogłabym być z siebie dumna. Brakuje mi takiego zastrzyku pozytywnej energii i pewności siebie. Wyżej dupy nie podskoczę, ale może wtedy poczułabym się bardziej wartościową osobą? Co prawda, mogę próbować i wystawiać się na ośmieszenie. Pff.
Żyj sobie człowieku w świecie pełnym egoistów, aż w końcu sam się taki staniesz. A jak chcesz mieć miękkie serce, to lepiej zrób coś żeby mieć twardą dupę. Olej wszystko i wszystkich. Bo ludzie przychodzą i odchodzą. I ranią. Kiedyś będziesz miał ich tylko w znajomych na fejsie, a na ulicy nie powiecie sobie nawet "cześć". I co, teraz do tego mamy się przystosowywać?

Dobra kończę, bo i tak nie chce wam się tego czytać, a jak będzie jeszcze dłuższe to już w ogóle odstraszy na pierwszy rzut oka. A i tak, wszystko będzie dobrze, za kilka postów przeczytacie o tym jak rzygam tęczą i prawię morały o tej przepięknej nadziei. Tak.
Cieszmy się życiem póki je mamy, bo i tak wszyscy kiedyś umrzemy.
Pozdrawiam.

czwartek, 17 października 2013

Teresa Oleś-Owczarkowa - "Mrówki w płonącym ognisku".



 Ilość stron: 250
Wydawnictwo M.
Ocena: 6/10


"MRÓWKI W PŁONĄCYM OGNISKU to zatrzymane w czasie pewne miejsce na ziemi wraz z jego mieszkańcami, którzy zbyt długo wstydzili się swojej wiejskości i są obciążeni kompleksem gorszości. Autorka ukazuje znaną jej wieś powojenną, a także zachodzące na niej zmiany, które powodują, że miejsce to nie jest już wsią, ale jeszcze długo nie będzie miastem.
Opisywana wieś pracuje, cierpi i bawi się. Ludzie planują małżeństwa - czasem z egoistycznych i materialnych pobudek – wychowują dzieci, pomagają sobie, nieraz się okradają, mają swoje ambicje i słabości. Po prostu żyją
." fragment, tył okładki.



Jak wiadomo, i wieś, i miasto rządzi się swoimi prawami. Inne są z wspomnienia kiedy mieszkasz w mieście, bardziej barwne - kiedy na wsi. Od razu się przyznaję, że ja po 1. mam w sobie coś z dziecka XXI w. a po 2. wieś pamiętam tylko z krótkich wakacyjnych wizyt u ciotki. No więc, mogę zacząć jeszcze raz: czy z miasta, czy ze wsi to... ale okazuje się, że czy jesteśmy z miasta, czy (używając tego słowa po raz setny) ze wsi, wiele nas łączy.

Na samym początku chciałabym wspomnieć, że z reguły nie przepadam za opowieściami bez określanej akcji, czyli "trochę tego, trochę owego, teraz przejdźmy do tamtego, a powróćmy...". I po pierwszych przeczytanych stronach, tak pomyślałam o tej książce. Podobnie, od razu pomyślałam o "Ciotkach", którą także dostałam od wydawnictwa. I jak wiadomo, pierwsze wrażenie bywa bardzo mylne. A skoro już wspomniałam o "Ciotkach", to "Mrówki w płonącym ognisku" też są wspomnieniami. Teresa Oleś-Owczarkowa wspomina czasy swojej młodości na wsi sprytnie dając nam okazję do refleksji i wyciągnięcia życiowych wniosków. Opowiada szczerą, prawdziwą historię, pełną drobiazgów i przeplataną dozą dobrego poczucia humoru.
Dobrze wiecie, że jakoś nie lubię streszczać pozycji w moich recenzjach (choć dobrze wiem, że dobra recenzja powinna zawierać krótkie streszczenie), to prawdę mówiąc, dziś, recenzując tę pozycję nie bardzo wiedziałabym jak to krótko przedstawić. Najwięcej mojej uwagi przykuły "złote myśli" autorki, kiedy to po przeczytaniu ma się ochotę powiedzieć "dobrze gada" oraz (chyba w co trzeciej recenzji to piszę, więc i w tej nie zabraknie) ja jak to ja - romantyczka, pochłaniałam te krótkie historyjki o miłości. ;)
Warto jeszcze wspomnieć, że to książka z rodzaju tych "im dalej tym lepiej". Czułam, jakby autorka z każdą kolejną zapisaną stroną się rozkręcała. Dodatkowo wczułam się w klimat historii dzięki krótkim fragmentom piosenek zwykłych, ludowych, czy religijnych i dialogom pisanym językiem staropolskim. Po prostu, na tych 250 stronach, autorka podarowała nam cząstkę siebie.

Cóż, jeśli myślisz sobie "to nie dla mnie, wieś co, pff" to wyobraź sobie, że nawet ja, szesnastoletnia czytelniczka byłam w stanie poczuć tą wieś. Co więcej, nie żałuję czasu, który poświęciłam na przeczytanie tej lektury. Masz okazję przekonać się, jak wyglądało życie zanim zaczęła się ta wielka pogoń za tym co nowoczesne, więc co rzekomo, MUSI być lepsze.

niedziela, 22 września 2013

Agatha Christie - "I nie było już nikogo."

Dziś mam dla was szybką i krótką recenzję książki Agathy Christie.
Ustalmy może, że przynajmniej przez pierwsze miesiące szkoły, kiedy to nauczyciele chcą sprawdzić jak wytrzymali są ich nowi uczniowie, będę pisała raz w tygodniu. W sobotę lub niedzielę.


Był taki czas, że biegałam za tą książką jak głupia i nigdzie nie mogłam jej dostać. Naprawdę.
Aż w końcu porzuciła mnie tak wielka zachciewajka na tą pozycję. I wiecie, jak już przestaniesz za czymś biegać, to samo to do ciebie przyjdzie. Tak było i z tą książką. Kupił ją mój chłopak, kiedy kupował książki do szkoły. A ja mu ją czym prędzej zabrałam i przeczytałam nawet przed nim. :D


Ilość stron: 216
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ocena: 8/10

"Dziesięć osób, każda podejrzana o morderstwo, zostaje zaproszonych przez tajemniczego gospodarza do domu na wyspie. Gdy ginie druga osoba, goście szybko zdają sobie sprawę, że to, co początkowo uważali za nieszczęśliwy wypadek, jest robotą zabójcy. Postanawiają odkryć jego tożsamość, ale okazuje się, że nikt nie ma alibi. Odizolowani od społeczeństwa, niezdolni do opuszczenia miejsca pobytu, umierają jeden po drugim w sposób opisany w dziecięcej rymowance, która wywieszona jest w ich pokojach."

Dziesięcioro zwykłych ludzi, których z pozoru nie łączy nic. Ktoś zaprasza ich na tajemniczą Wyspę Żołnierzyków. I wtedy okazuje się, że jednak  mają coś wspólnego. Każdy z nich popełnił morderstwo. Niektórzy niedosłownie, ale jednak...

Miało być krótko. Książkę czyta się szybko, nawet się nie zorientujesz a kartek ubywa i ubywa, aż przewrócisz ostatnią stronę. Czytelnik szybko domyśla się, o co w tym wszystkim chodzi, jednak to nie niszczy jego ciekawości. Bo ktoś jednak jest odpowiedzialny za całą sprawę, trzeba tylko domyślić się kto. I tu mogę się pochwalić, że ja zgadłam. Jest to taki sygnał dla was, że da się. ;) A sprawę zdecydowanie ułatwiają nam bohaterzy, którzy sami biorą się za rozwiązanie tej zagadki.

Christie ukazuje nam egoistyczną naturę człowieka. Widzimy tu, jak ludzie powoli zamieniają się w bestie i walczą o własne przetrwanie.

Miało być szybko więc już kończę. Ten kryminał jest po prostu lekki. Nie wiem czy to dobre określenie dla przeciętnej historii zbrodni, ale tutaj jak najbardziej pasuje. Polecam, jedna z lepszych pozycji od autorki.

wtorek, 10 września 2013

Carlos Ruiz Zafón - "Gra Anioła".




Ilość stron: 512
Wydawnictwo: Muza
Ocena: 10

http://tylkodoczytam.blogspot.com/2012/08/carlos-ruiz-zafon-cien-wiatru.html 

Pamięta ktoś? Kiedy to było... I była to zaledwie trzecia recenzja jaką tutaj napisałam. Ale nie o tym. Wtedy napisałam, że już mi się marzy przeczytanie dalszych przygód Sempere. Nawiasem mówiąc, wciąż ów marzenie pozostało niespełnione. Ale wcześniej czy później i tak ją kupię.
Jednak przed Więźniem Nieba, Zafón napisał jeszcze właśnie Grę Anioła, którą dzisiaj, jak podejrzewam bardzo skrótowo wam przedstawię jako moje już "przeczytane". Nie planowałam tej książki, szczerze mówiąc, nawet o niej nigdy wcześniej nie czytałam, a wyszło jak wyszło i kupiłam "przypadkiem".
A teraz o tym, jak przypadek może okazać się szczęśliwy...

Za sprawą mistrza Zafóna, rodowitego Barcelończyka znowu przenosimy się w mury tego pięknego miasta. Owym klimatem mogę się zachwycać po raz kolejny, jak w przypadku wspomnianej już wcześniej recenzji. Prawdę mówiąc, myślę, że zarówno recenzja Gry Anioła jak i Cienia Wiatru niesie to samo i raczej niewiele będą się różnić.
Jak dla mnie, C.R. Zafón to już mistrz. Nie, nie jest to odważne stwierdzenie. Raczej większość osób, które już zaznajomiły się z jego dziełami się ze mną zgodzi. Jego książki mają w sobie coś takiego, że żaden opis na okładce ich nie zdradzi. W środku i tak czeka nas coś, czego się nie spodziewamy. Może autor znalazł coś na kształt złotego środka? Przynajmniej to prezentuje w swojej książce. Romans przeplata się z zagadką, morderstwem i lekkim obyczajem. Czyli wszystko to, co kocham znalazłam.
Mamy element łączący obie historie - księgarnia Sempere i Synowie oraz Cmentarz Zapomnianych Książek. Szczerze mówiąc, tego się nie spodziewałam. Tzn. księgarni, bo Cmentarza trzeba było się spodziewać skoro seria nosi taką właśnie nazwę. I znów miłe zaskoczenie - poznajemy matkę Daniela, któremu była poświęcona poprzednia książka, do której odnoszę się już po raz kolejny, mianowicie Cień Wiatru.

A teraz warto poświęcić choćby krótki akapit na miłość, tragiczną miłość głównego bohatera i Christiny. Z pozoru para jak inne, miłość trochę jak ze schematu - on nie może mieć jej, ona nie może mieć jego. Christina winna dozgonną wdzięczność chlebodawcy, człowiekowi, który wyciągnął ją i jej ojca z biedy. David marny pisarz, a wiadomo jak wygląda sytuacja finansowa osoby początkującej w tym zawodzie. Żeby było ciekawiej zarówno chlebodawcą Christiny jak i przyjacielem Davida jest ta sama osoba, don Pedro Vidal. A dlaczego chciałam o tym wspomnieć? Ponieważ tutaj wraz z końcem książki pojawia się element refleksyjny. Na tym świecie dane jest nam żyć tylko jeden raz. Przeżyć tylko jedną prawdziwą miłość, raz założyć rodzinę, raz skończyć szkołę, raz mieć szesnaste czy siedemnaste urodziny, raz przeżyć rozpoczęcie tego czy tamtego roku, raz... I tylko od nas zależy, jak ten każdy "raz" będzie wyglądał i czy nam się uda. „Życie daje drugą szansę tylko tym, którym nigdy nie stworzyło pierwszej. Właściwie jest to szansa z drugiej ręki, której ktoś nie potrafił wykorzystać, ale lepsze to niż nic ”. I moi drodzy, nasz główny bohater wyrwał się tego, na co my jesteśmy skazani. On dostał drugą szansę, na miłość. A żeby dowiedzieć się, jak to dokładniej było, możesz przeczytać...

Samo zakończenie książki jak dla mnie mistrzowskie. Kim była ta tajemnicza osoba, za sprawą której życie Davida zmieniło się tak bardzo? Zagadka. Rusz głową.
Dwa słowa: Gorąco polecam.
I jeszcze jedno, recenzja nie zawiera streszczeń, spoilerów, gdyż nie chciałam zdradzać co może kryć się na kartkach tej książki. Jeśli poczujesz niedosyt, zapewne przeczytasz o tym w jakieś innej recenzji. A ci, którzy zechcą po nią sięgnąć będą mieli większą przyjemność kiedy odkryją wszystko sami.

poniedziałek, 2 września 2013

A co w planach?

Miło jest mieć świadomość, że jest gdzie wracać i ktoś na ciebie czeka. Tak jak z blogiem - zawsze można zacząć od nowa i będzie nadzieja, że znajdzie się ktoś kto tu zajrzy.

Zbyt duża ilość wolnego czasu jest zdecydowanie wrogiem dla mojej produktywności. Wszystko robię kiedy chcę i jak chcę, bez jakiegokolwiek planu działania. Ale niedługo szkoła otoczy moje życie mgłą rutyny i może oprócz nudy czy chandry raz na X czas, będzie to miało jakieś zalety.
A dlaczego dopiero niedługo, a nie już dziś? Przecież mamy już 2 września. Natomiast ja mogę tylko obserwować dzieci i młodzież ubrane na galowo zmierzające do swoich szkół. Moje liceum startuje dopiero w piątek z powodu przedłużających się prac remontowych. Takie tam kilka dni wakacji w bonusie.

A co w planach? Obecnie czytam Grę Anioła Zafóna. Chciałabym ją skończyć przed rozpoczęciem szkoły.
Mam do napisania recenzję Poradnika pozytywnego myślenia, jednak wciąż czekam na natchnienie.
Potem:
A. Christie - I nie było już nikogo
A.C. Doyle - Znak czterech
P. Lovesey - Samotność Detektywa Diamonda 
C. Dickens - Wielkie nadzieje
oraz Kamieniarza, ale najpierw trzeba tę książkę kupić. Może dojdzie jeszcze jakaś lektura.

Dziś to chyba tyle.
Wszystkim którzy dzisiaj rozpoczęli rok szkolny życzę wytrwałości i optymizmu!

czwartek, 15 sierpnia 2013

Kealan Patrick Burke - "Bar dla potępionych".


Ilość stron: 319
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ocena: 6/10

Dzisiejszej nocy możecie tu spotkać: Toma, nękanego przez demony przeszłości stróża prawa, za którym śmierć człapie krok w krok; barmankę Gracie, niedoszłą aktorkę, skazaną przez ojca na życie w czyśccu zakazanej spelunki; Flo, miejscową uwodzicielkę, która podobno (choć kto wie na pewno?) zamordowała swojego męża; Cobba, nudystę od dawna oczekującego na przeprosiny kolonii, z której go wygnano; Wintry’ego, niemego olbrzyma, który opowiada o sobie jedynie za pomocą niezrozumiałych wiadomości wypisywanych pod nagłówkami gazet; Kyle’a, dzieciaka ukrywającego pod stołem naładowany pistolet i Kadawra, który wygląda jak trup, lecz świetnie pachnie. Jest też wielebny Hill, który pojawia się o jedenastej, z punktualnością automatu, by powiedzieć im, kto ma dziś umrzeć i kto ma wsiąść do samochodu... Witajcie w barze "U Eddiego", gdzie dzisiejszej nocy, po raz pierwszy od trzech lat nic nie pójdzie zgodnie z planem.


W końcu wybrałam się do biblioteki. Zabierałam się do tego trochę długo, musiałam założyć nową kartę, ale nie spieszyło mi się bo miałam co czytać. Szybkim okiem przeleciałam po tytułach stojących na półce "Nowości" i mój wzrok zatrzymał się właśnie na "Barze dla potępionych" K. P. Burke.
Już po samym tytule, zachęcającej okładce wiedziałam, że ta książka będzie różniła się od pozostałych, które czytałam. Takie przeczucie miałam jakiś tydzień temu w bibliotece, dziś, kiedy skończyłam czytać, wiem, że przeczucie było słuszne.
Na okładce widnieje strefa mroku. Zagłębiając się w lekturę, rzeczywiście w takowej strefie się znalazłam. I mówiąc poetycko, mogę rzec iż nie była to moja pierwsza wizyta tam. Jednakże, co dziwne, była to chyba najmroczniejsza mroczna strefa jaką dane było mi odwiedzić. 

Na 319 stron przenosimy się do miasteczka Milestone, które umiera z każdym dniem. Już w pierwszym rozdziale poznajemy bohaterów, potępionych, stałych klientów baru "u Eddiego". Brak owijania w bawełnę. Postacie przedstawione, szybko, rzeczowo. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony umysł powraca na chwilę z wakacyjnego trybu oszczędzania myślenia i musi zmierzyć się z nazwiskami i krótką charakterystyką potępionych na raz. Nie przeszkadzało mi to, ale przyznaję, że będąc w dalszym rozdziałach czasem wracałam do tego pierwszego żeby upewnić się, czy Cobb to rzeczywiście ten golas, a Wintry wielkolud.
Stali bywalcy baru raczą się whisky każdego dnia. Niby każdy inny, ale każdy ma w sobie łączącą część - grzeszną przeszłość. Bar jest poczekalnią do piekła, a diabłem wielebny Hill, na którego polecenie grzesznicy muszą odpokutować zabijając kolejnych ludzi... 
Akcja dzieje się w zawrotnym tempie, nie ma czasu na przysypianie. Nie miałam pojęcia, czego mogę spodziewać się po tej lekturze, co może wydarzyć się dalej, co może być tym głównym wątkiem itd. 
Czytając różnego rodzaju książki w mojej głowie rodzą się nadzwyczaj dziwne pomysły na to, co może dziać się dalej. Wierzcie mnie, tutaj nic takiego nadzwyczaj dziwnego nie jest nawet dziwnym. Widocznie wszystko jest możliwe. W dwóch słowach: wielce zagmatwane.

Jeżeli chcesz ją przeczytać koniecznie zapamiętaj jedno: NIC NIE JEST TU PEWNE. WSZYSTKO PODDAWAJ W WĄTPLIWOŚĆ. 
Z tym, powiedzmy, ostrzeżeniem pragnę zakończyć moją krótką recenzję.
Książkę polecam ludziom o bogatej wyobraźni, którzy spodziewają się najróżniejszych scenariuszy i nie zaskoczą ich one, a także ludziom cierpliwym, których nie zniechęca to co zagmatwane.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Półmetek.

Choć w tytule półmetek to prawda jest taka, że półmetek wakacji mamy już za sobą.
Chciałam napisać "czy tylko mi wakacje mijają tak szybko?". Ale wydaje mi się, że nam (młodzieży niepracującej, młodzieży, która powinna doceniać te letnie wolne dni, bo niedługo zabierze nam je dorosłość, nierobom) wakacje zawsze zlecą szybko.

Tym bardziej kiedy ma się z kim je spędzać. Mimo przygód na wyjazdach ktoś sprawia, że mam ochotę powracać do rutyny. To się nazywa fart. Czekać na coś tak długo, być już tak blisko zenitu sprawdzania swojej cierpliwości, wytrwałości i wiary. Aż tu nagle, tak po prostu, los się odwraca i JEST. Tak sobie myślę, "ej Magda, przecież się starałaś. Walczyłaś i wygrałaś." I mimo świadomości tego, ile w to wszystko włożyłam siebie, nie czuję, że zasłużyłam na taką nagrodę. Chyba więcej w tym "głupi ma zawsze szczęście" niż mojej zasługi. Ale mam! Wygrałam!
Moje szczęście. I nie oddam.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Wróciłam!

Witajcie!
Nareszcie jestem, pewnie długo nie nacieszę po niebawem znowu wyjazd, ale co tam...
No więc ja bawiłam się świetnie! Dwa tygodnie pod namiotami, kajakowanie raz na dwa dni po około 20 km. Przed wyjazdem strasznie się tego obawiałam, ale kajaki polubiłam a do spania w namiotach się przyzwyczaiłam i było to swego rodzaju przygodą. Tak naprawdę nie wystarczy dobrze zaplanowany czas. Żaden wyjazd się nie uda bez odpowiednich osób, a mi towarzystwo trafiło się po prostu świetne. Poznałam tylu wspaniałych ludzi, a kiedy przyszło mi się z nimi żegnać łzy ukradkiem ciekły po policzku. Tak to już jest.

Mogę się pochwalić, że moja grupa obozowa miała okazję gotować z Michelem Moranem (oddaj fartucha :) ) Bardzo pozytywny człowiek. Co ciekawe, nie lubi buraczków i nigdy nie jadł czerwonego barszczu. Nie podjąłby się również przygotowania bigosu, ponieważ, jak twierdzi, na bigos każdy ma własną recepturę. Jemu mogłoby wyjść coś pysznego, ale nie ma pojęcia jak powinien smakować prawdziwy, dobry bigos.
Ponadto brałam udział w obozowym Mam Talent. Śpiewałam przed samą Małgorzatą Foremniak, która zasiadła w jury. Dla mnie, to było coś. :D Nie będę się rozpisywać nad sobą w tym konkursie, ale muszę powiedzieć, że ten występ znacznie poprawił moją samoocenę i dodał pewności siebie.
Poza tym skomponowaliśmy własną piosenkę. Tekst przy pomocy Jacka Cygana, a melodię skomponował nam Janusz Stokłosa. Spotkanie ze Stokłosą było fascynujące. Ten człowiek to muzyka, po prostu!

Na tym zakończę. Najlepszym podsumowaniem będzie chyba fakt, że z chęcią wróciłabym tam za rok. ;)
A wam, moi drodzy, jak mijają wakacje? Też tak szybko jak mi? Jakby nie patrzyć, połowa już za nami...

Trochę czasu zajmie mi odbudowanie aktywności na bloggerze. Ale postaram się poprzeglądać blogi, ogarnąć swojego. Cierpliwości. :)

poniedziałek, 8 lipca 2013

***





Prawie wszyscy bloggerzy po gimbazjadzie piszą, że dostali się do szkół, że szukają internatu czy coś, itd...
No to ja nie mogę być gorsza. Tak, przez tydzień (czekając na listy rekrutacyjne) byłam bez szkoły, ale już nie jestem. Dostałam się do wymarzonej, wszystko jest super. Swoją drogą, nie brałam pod uwagę innej opcji, gdyż podanie złożyłam tylko do tej jednej szkoły. Taaak, wariat. :) W klasie mam 9 chłopaków. Nie powalająca ilość, ale szczerze mówiąc spodziewałam się, że będzie ich jeszcze mniej. Zatem i tak się cieszę. :)



Ostatnio miałam, powiedzmy, bardzo ważną rozmowę. Wiecie co, aż wstyd się przyznać... Ale kiedy zapytali mnie o książki, zamilkłam. Poważnie. MASAKRA. Książkoholik z blogiem o takiej tematyce, a nagle wszystkie tytuły były gdzieś daleko ode mnie. Nie no, jedyne co mi przyszło na myśl (WTF) to Balladyna. !? Tak, właśnie. Ale na pytanie tak czy inaczej, nie odpowiedziałam...
Mimo wszystko, dostałam się! Taktaktaktaktak! :) Jest to wielkim wyczynem, bo około 30 kandydatów odeszło ze świadomością, że im się nie udało.
Jak widać, nerwy potrafią zrobić swoje. Swoją drogą, nie spodziewałam się, że mogę się aż tak bardzo stresować. Trzęsłam się jak galaretka i mocno ściskałam pasek od torebki.

Wakacje, wakacje, "będę częściej pisać". Pamiętacie?
Zabawne. Miałam mieć takie puste te wakacje, praktycznie bezplanowe. A tu nieoczekiwane zmiany. Teraz jestem rozrywana i sama nie wiem jak wszystko pogodzić. Wow. Czuję się prawie fajna. :3 Ale nie starczy mnie dla wszystkich. W każdym razie, przykro mi, ale spodziewajcie się moich długich nieobecności.

10.000 wyświetleń. KOCHAM WAS!